piątek, 4 października 2013

Ostatni akcent

Koniec i bomba.

Nasza gruzińska przygoda dobiega końca. Już za około godzinę, w gronie naszych kutaiskich znajomych uraczymy się ostatnim toastem tego wyjazdu. 

Za co wypijemy?

Za to, by przygoda nie dobiegła końca. Wierzymy, że wszystkie zawiązane tu relacje będą dojrzewać jak dobre gruzińskie wino. Jesteśmy też pewni, że jeszcze tu wrócimy.

Jedno jest pewne: projekt jakim był nasz blog dobiegł końca razem z naszą wyprawą.

Zostało jednak mnóstwo niedopowiedzianych absurdów, anegdot, problemów i historii wartych opowiedzenia. 

Dlatego nie żegnamy się z Wami. Mamy w planach pojawić się na spotkaniach podróżniczych organizowanych tu i ówdzie w Polsce. O szczegółach zaalarmujemy Was w odpowiednim czasie na naszym twitterze.

Waszej uwadze oddajemy obecną sytuację polityczną w Gruzji o której nie dane nam już było napisać. Z niepokojem obserwujemy milczące przyzwolenie społeczności międzynarodowej na stopniowe poszerzanie granic Osetii Południowej przez rosyjskie siły zbrojne.

Zakończmy jednak optymistycznie:



Sakarvelo AU! AU!

/J. & M.

Kuchnia gruzińska: kchinkali

Nigdy za wiele słońca. Nigdy za wiele wakacji. Nigdy za wiele... kchinkali!




Zdjęcia powyżej  prezentują jedne z naszych pierwszych kontaktów z kchinkali, proszę więc wybaczyć profanację, która się na nich dokonuje, a mianowicie: jedzenie kchinkali widelcem. Prawidzwy Gruzin je swoje narodowe dobro tylko i wyłącznie rękami, trzymając pierożka, za jego koronę (antenkę, wypustek, dziubek, daszek...nazwa dowolna:) ). Należy przy tym bardzo uważać - w środku, oprócz miksu mielonej wołowiny i wieprzowiny znajduje się bulion, kchinkali to więc połączenie idealne - zupa i drugie danie w jednym:). Bulion ten tworzy się samoistnie, po zmieszaniu surowego mięsa z wodą i przyprawami tj. kundari, kindzi,. Nie zapomnajmy również o pieprzu. Tonie pieprzu!

W Gruzji kchinkali dostaniemy w każdej restauracji, nie jest drogie (jeden pierożek kosztuje ok. 60 tetri), a nasyci po brzegi! Osobiście mogę zjeść ok. 6 sztuk (uwierzcie: możliwości mam na prawdę spore), są jednak zawodnicy potrafiący pochłonąć aż 25! 

W ostatnich dniach naszego pobytu w Gruzji nasze spożycie kchinkali znacznie wzrosło, jemy je niemal codziennie, testując również jego odmiany z różnymi farszami. W restauracji Machaxela (okolice Narikala), którą chcielibyśmy Wam szczególnie polecić, można spróbować kchinkali z pieczarkami, serem, ziemniakami, warzywami, a nawet krabem! Najlepsze tradycyjne mięsne kchinkali jedliśmy jednak w miejscu o nazwie "Mirzani". Aby tam trafić, należy wysiąść na stacji metra "Uniwersytet Medyczny", a potem... pytać przechodniów! 

Z miłości do tego gruzińskiego specjału, postanowiliśmy wziąć czynny udział w procesie tworzenia kchinkali w tbiliskim domu Marcina. Po wielu nieudanych próbach ulepienia zgrabnej sakiewki, nie wylewając przy tym płynnej części farszu i starając nadać naszym tworom kchinkalo-podobny kształt stwierdziliśmy jedno: to bardzo trudne. Pani Rosta, nasza nauczycielka i guru w kuchni gruzińskiej, pocieszała, że jej samej nauka robienia kchinkali zajęła 5 miesięcy!








Ostatecznie, dzięki uporowi i dopingu Pani Rosty udało nam się ulepić kilka pierożków, z czego jesteśmy ogromnie dumni!



/J.

Tbilisi warte... streszczenia

Niestety nie udało nam się odsłonić przed Wami wszystkich tajników Tbilisi. 

Są jednak miejsca, których polecenie Wam traktujemy wręcz jako nasz blogerski obowiązek. 

MUZEUM SOWIECKIEJ OKUPACJI 

Polecamy z ręką na sercu. Muzeum przeprowadzi Was przez lata 1921-1991, pokazując też historyczne tło tych wydarzeń, przedmioty, filmy i zdjęcia związane z tym okresem. Wystawa znajduje się w budynku Muzeum Narodowego przy Alei Shoty Rustavelego (gdzie możecie otrzymać za darmo mapy wszystkich regionów Gruzji!).

WYSTAWA DZIEŁ NIKO PIROSMANIEGO

Być w Tbilisi i nie zobaczyć Pirosmaniego to jak... być w Zakopanem i nie spróbować oscypka.
Pokaźny zbiór jego dzieł znajduje się nieco dalej (Al. Rustaveli) w Muzeum Sztuki. 

KURCHELOWY RAJ

Niepozorny sklep, w którym znajdziecie wszystko: świeże kurczchele, wino, przyprawy, olej słonecznikowy, cza-czę itp. Wszystko świeże, prosto z Kachetii, spakowane w butelki po Coli, w cenach absolutnie nieturystycznych. 

Od pomnika Św. Jerzego (Plac Wolności) należy się kierować w stronę drewnianej kładki (przeszedłszy przez nią zobaczycie zagłębie mini-busów) i następnie zejść w podziemne przejście. Jesteście u celu :)

W razie jakichkolwiek problemów jesteśmy do Waszej dyspozycji.


/J. & M.

Gruziński folklor

W Gruzinach cenię wiele cech: serdeczność, gościnność, dobre serce. Jest jednak coś, co ujęło mnie najbardziej. Bez względu na wiek, pochodzenie, pozycję społeczną, wszyscy są tutaj dumni z kultury swego kraju, z kuchni, tradycji. Traktują ją z wysokim szacunkiem, a nawet czcią. Zapytani o jakikolwiek fakt historyczny, zabytek, potrawę, zaczną żywo opowiadać, operować szczegółowymi datami, dokładać wątki poboczne.

Dzięki poznanym w Tbilisi Gruzinom było nam dane tej kultury doświadczyć i prawdziwie się nią zachwycić. Pod względem muzyki i tańca ten kraj to diament, w dodatku tak różnorodny i bogaty! Aż dziw, jak małe to państwo.

Każdy region posiada swoje charakterystyczne style tańca i śpiewu. To, jakie emocje wzbudzają, gdy możesz je podziwiać je na żywo trudno wyrazić słowami. 

Pieśni gruzińskie 


Pieśni gruzińskie to czysta harmonia. Są śpiewane wielogłosowo, przede wszystkim przez mężczyzn. Gdy słuchasz ich wykonania, czujesz się jakbyś brał udział w czymś absolutnie mistycznym. 


Posłuchajcie tylko:





Chociaż brzmi to niesłychanie skomplikowanie, nawet na ulicy, w restauracji, spotykaliśmy grupy mężczyzn, bez wysiłku prezentujących swoje narodowe pieśni. "Bo jak śpiewać przy piwku, to porządnie!" jak to Marcin powiedział:) 



Gruzińskie tańce 

Tańce gruzińskie to żywe dzieła sztuki. Są niesłychanie precyzyjne: liczy się każdy gest, linia. Gdy Nato, tańcząca niegdyś w jednym z najlepszych zespółów w kraju, próbowała nauczyć nas kilku kroków, nawet trzymana o kilka centrymetrów za nisko ręka, czyniła nasz taniec nie do przyjęcia. 

Oto kilka z nich:
  • Ajaruli - taniec rodem z Adżarii, o lekkim i wesołym charakterze, opowiadający o         flircie między kobietą a mężczyzną:


  • Mocny  męski taniec ze Swanetii - Svanuri:

  • Kartuli - romantyczny taniec, wykonywany najczęściej podczas uroczystości weselnych. Opowiada o miłości między mężczyzną a kobietą oraz wzajemnym szacunku - tancerze zachowują między sobą spory dystans, łączy ich jedynie kontakt wzrokowy


  • Khandżluri - widowiskowy taniec z nożami, oparty na historii o współzawodnictwie wśród pasterzy.
  • Parikaoba - wojowniczy taniec z regionu Khevsureti. Mężczyzna walczy w bitwie, jednak, gdy jego ukochana zrzuca swoją chustę z głowy, musi zaprzestać walki ("parikaoba" w języku gruzińskim znaczy właśnie "chusta").

  • Mtiuluri - taniec rodem z gór, oparty na współzawodnictwie pomiędzy dwiema grupami młodych mężczyzn. Jest prawdziwym spektaklem i  dążeniem do doskonałości, szczególnie podczas fragmentów walk z mieczami. 
  • Khorumi - wojenny taniec pochodzący z Adżarii, obrazujący bitwę wraz z przygotowaniami do niej. Przywołuje pamięć o dawne, silnej armii gruzińskiej. 


  • Kintouri - jest zdecydowanie jednym z moich ulubionych tańców. W zabawny sposób przedstawia życie tbliskiej bohemy, spędzającej swój czas na ulicach stolicy. Tancerze noszą ze sobą charakterystyczne chusty, służące do odważania w sklepach towaru  ("kinto" oznacza mały sklep) . Ciekawem elementem spektaklu jest zawsze taniec z butelką wina na głowie :)


Najpiękniejsze w tradycyjnych tańcach gruzińskich jest to, że one wciąż żyją. I to nie tylko na scenie (najsłynniejsze zespoły taneczne to Erisioni i Suhishvilebi) ale również w życiu codziennym. Niemal każdy z poznanych mi Gruzinów, młodych ludzi, znał te tańce doskonale. Większość z nich uczyła się nich w szkole, a nawet w profesjonalnych grupach tanecznych, jak w przypadku Nato, u której mieszkam w Tbilisi. Jej brat, gdy prezentował nam jeden z gruzińskich utworów, stwierdził nagle, że jego nogi same podrywają się do tańca i nie może usiedzieć w miejscu! Przekazał mi więc laptopa i zatańczył jak prawdziwy profesjonalista!

Na jednej z supr w Telavi mieliśmy szczęście zaobserwować, jaka radość potrafi zapanować przy stole, gdy Gruzini prezentują swoje narodowe tańce i śpiewy, przy dźwiękach panduri (trzystrunowej małej "gitarki"):



Aby nie bylo tak idealnie, nawet w Gruzji istnieje rodzaj muzyki, z której sami Gruzini z pewnością nie są zbyt dumni. Tak zwana  "muza z marszrutki" , szeroko rozpowszechniona również w taksówkach, to miks rosyjskich i gruzińskich rytmów disco-polo, które umilają niemal każdą podróż! 

Na koniec przed Państwem Maria, którą niedawno poznaliśmy w Tbilisi:



/J.

czwartek, 3 października 2013

Kachetia

Przyszedł czas by opisać naszą największą blogową zaległość - wyprawę do Kachetii.


Udaliśmy się do niej z najlepszymi przewodniczkami: Nato oraz Qeto, które zabrały nas po prostu w swoje rodzinne strony.

Ale przejdźmy do rzeczy: najprawdopodobniej gruzińskie słowo g'vino dało początek łacińskiemu vinum, a dalej wine, wein, wino, vino i vin. Dlaczego? Bo właśnie Gruzja, a konkretnie Kachetia, jak potwierdzają badania naukowe, jest najstarszą kolebką winiarstwa na świecie. Pierwsze odnalezione ślady produkcji wina na tych terenach pochodzą z VII wieku p.n.e.

Wino dojrzewa według tradycyjnej receptury w naczyniach zwanych "quevri"...


 ...które zakopuje się po samą szyjkę w ziemi:


...i czeka.


Justyna z lubością prezentuje szczotkę do czyszczenia quevri

Z winogron kachetyjczycy wyrabiają też inny słynny na całą Gruzję przysmak - czurczhele. Są to orzechy polane zastygłą masą z soku winnego (tatara). Nawija się "nabitą" orzechami tatarę na sznurek i suszy. Wyśmienite, słodkie, kaloryczne. Idealny prowiant w góry.



Uwaga jednak na czurczhelowych oszustów. Najpewniejsze czurczhele kupicie właśnie w Kachetii oraz niektórych punktach w Tbilisi. Gruzja niestety pęka też w szwach od sprzedawców niesmacznych, starych czurczhel. Kto spróbuje kachetyjskich nigdy nie da się oszukać "czurczhelowej babie". :)

Pierwszego dnia, po przyjeździe, zostaliśmy oczywiście ugoszczeni po gruzińsku. 


śpiewom i tańcom jakie pokazano nam w Kachetii poświęcimy osobny post, 
jest to bowiem temat rzeka :)

Nazajutrz dzień zaczął się bardzo wcześnie. Justyna zarządziła bowiem oglądanie wschodu słońca:



Tak się bawi, tak się bawi.... Ju-sty-nka!

Było jednak warto. Widoki w Kachetii potrafią być naprawdę czarujące:



Kachetia może poszczycić się także, jak prawie każdy region w Gruzji, bogatą sztuką sakralną.

To tutaj znajduje się drugi najwyższy kościół (po tbilijskiej Cmindzie Samebie) w Gruzji - Alaverdi:


Jest to główna świątynia prawosławna tego regionu. Monastyr został wybudowany w XI wieku.

Prawdziwe religijne serce Kachetii bije jednak kilka kilometrów dalej - w Ninocmindzie.


Tutaj bowiem pochowana jest Św. Nino, apostołka Gruzji, czczona nie tylko przez gruzińskich wyznawców prawosławia, ale także cały katolicki świat.

Kolejny punkt to kompleks klasztorny w Ikalto, składający się z trzech cerkwi. Dawniej znajdowała się tutaj także akademia, zburzona w XVII wieku przez Persów. 


Uczniem wspomnianej akademii miał być narodowy wieszcz Gruzinów, Szota Rustaveli:

"Witeź w tygrysiej skórze" S. Rustavelego to gruzińska epopeja narodowa.

Kolejny obiekt sakralny to Szuamta - prawdziwa perła, pamięta bowiem siódme stulecie. 
Kopułą nawiązuje on do kościoła Dżwari w Mckhecie:


Widok wnętrza jest jednak przygnębiający. Cerkiew jest w haniebnym stanie:


Na naszej drodze udaliśmy się też do Gremi. Miasta, które istniało jedynie 150 lat. Było jednak stolicą całego królestwa Kachetii. W 1616 roku zostało zniszczone przez Abbasa I, szacha Persji.


Nad miastem góruje kościół Św. Archaniołów (Mtawar Angelozi) z dzwonnicą oraz zamkowa wieża...

a w wieży królewskie luksusy.


Kościół Mtawar Angelozi.

W kościele trafiliśmy na liturgię ślubną.

Uff... z obiektów sakralnych został nam ostatni. Już jednak na nieco mniej poważnie. Z Justyną już na zawsze zapamiętamy tą cerkiew jako "kościół świńskich głów". :)

Mowa o monastyrze Nekresi.


Jest to jedyny kościół w którym za zgodą władz duchownych można zabić pobłogosławioną... świnię.


Wiąże się to z legendą, że podczas ataków muzułmańskich na klasztor zakonnicy mieli rzucać w najeźdźcę świńskimi głowami, co oczywiście skutecznie przestraszyło wyznawców islamu.

Cóż jeszcze ma nam do zaoferowania Kachetia? 

Signaghi, urocze miasteczko nazywane "miastem zakochanych". Niestety z powodów obiektywnych musieliśmy skrócić nasz pobyt w tym malowniczym miejscu do zaledwie godziny. 

Możemy je Wam jednak w pełni zarekomendować.


Z długiego muru otaczającego miasto rozpościerają się wspaniałe widoki. Swoją długością ustępuje on tylko Wielkiemu Murowi Chińskiemu.


Miasteczko ma w sobie coś z włoskiego klimatu.

W Kachetii punktem obowiązkowym jest oczywiście miasto Telavi, w którym spędziliśmy 3 dni. Miasto ma do zaoferowania jedyny dobrze zachowany średniowieczny pałac w Gruzji. Moim skromnym zdaniem zdecydowanie jednak ustępuje Signaghi w którym warto spędzić więcej niż jeden dzień.

Będąc w Kachetii nie popełnijcie też naszego błędu - odwiedźcie skalne miasto David Garedża!

Na koniec supra po kachetyjsku, czyli jak pić wino to... z dachówki!


Tradycja jest autentyczna. Istnieją nawet zawody, kto bardziej obleje się przy piciu winem.

Zakończmy więc toastem:
Gaumar... dżos!
Gaumar... dżos!
Gaumar... dżos!

/M.

środa, 2 października 2013

Autostopem przez Adżarię: Bordżomi-Batumi (cz.2)




Po dotarciu na wylotówkę w okolicach Gori, rozpoczęliśmy drugi etap naszej autostopowej przygody. Stojąc na skraju drogi ze sfatygowaną kartką z napisem "Bordżomi" nie wiedzieliśmy jeszcze, w jak nie oczekiwany sposób potoczą się nasze losy, gdy skrajne szczęście przeplatać się będzie ze skrajnym pechem, a nawet.... wydarzy się jeden cud!




Autostop do Bordżomi udało nam się złapać w niespełna minutę. Pora była już dość późna, odległość do przebycia również spora, więc każda osoba, chętna do podwózki była na wagę złota. 
Trzej panowie, przez całą drogę kreowali się przed nami na żywe wzory gruzińskiej gościnności. Zarządzali wiele postojów, zapraszając nas za każdym razem, na kawę, lody, a nawet suprę,  z khanci pełnymi wina. 




Podczas rozmów łamaną ruszczyzną, namawiali nas usilnie na odwiedzenie Mesti, ich rodzinnego miasta, gdzie z radością nas przenocują, nakarmią i oprowadzą po okolicy. My - zachwyceni, choć coraz bardziej podejrzliwi. Jak pokazał rozwój zdarzeń, niebezpodstawnie. 

Gruzję i Gruzinów darzę ogromną sympatią. Ich przyjazne usposobienie do obcokrajowca, szczególnie Polaka, oraz wszechobecna policja sprawiają, że czujesz się na prawdę bezpiecznie. Nie należy jednak zapominać, że nie jest to kraina wiecznej szczęśliwości  i nawet  tutaj można trafić na osoby nieuczciwe, chcące wykorzystać chwile twojej nieuwagi i okraść Cię, tak jak okradli mnie. 

Do Bordżomi dotarliśmy już po północy, zajęliśmy się więc jedynie znalezieniem domu poznanego na Couchsufingu kolegi. Gieorgij,  przewodnik górski po parku narodowym Borjomi-Kharagauli, ugościł nas sziszą i resztkami wódki, której nie zdążył dopić czekając na nasze przybycie. Na w pół przytomni po całodziennych wrażeniach, pomimo nocnego chłodu, jeszcze długo rozmawialiśmy na werandzie z naszym nowym znajomym. Marcin, przygotowany pod względem zabranego ze sobą ubioru na dość wysokie temperatury, z pewnością zamarzłby dość szybko gdyby nie cud, który wydarzył się zaraz po przyjeździe do Bordżomi!
Po otwarciu mojego plecaka, znalazłam w nim męski sweter, który po dokonaniu dogłębnego researchu okazał się być... niczyj. Widać bilans w przyrodzie musi być zachowany. Strata 100 lari, 50 złotych i ładowarki do laptopa, w zamian : szary kardigan, ale za to jaki! Od momentu pojawienia się swetra w moim plecaku, towarzyszył nam dzielnie przez resztę wyprawy, chroniąc przed chłodem, deszczem i zawieruchą! Zastępował parasol, koc, stał się nowym elementem stylizacji Marcina i z pewnością jedną z najzabawniejszych pamiątek z Gruzji. Zapamiętany na zawsze jako magiczny kardigan!:)

Nazajutrz, czas na  zobaczenie miasta mieliśmy bardzo ograniczony. Mój post-kradzieżowy szok znacząco osłabiał tempo naszego zwiedzania, a jeszcze tego samego dnia musieliśmy dostać się do Batumi, niemal 300 km w trasie. 
Żałujemy bardzo, gdyż Bordżomi i tereny wokół to świetne miejsce na wypoczynek, szczególnie ten aktywny. Miasto, znany ośrodek uzdrowiskowy i producent słynnej w państwach byłego związku radzieckiego wody butelkowej ma niezwykle korzystne pod względem turystycznym położenie. Otoczone pasmem Małego Kaukazu, stanowi świetne miejsce do trekkingu (do wyboru aż 9 tras), a chociaż szczyty do zdobycia nie są już tak imponujące, na prawdę warto. Na terenie parku narodowego (jeden z największych w Europie!) możemy spędzić noc w górskiej chacie, a nawet wynająć konie. Park ma w swojej ofercie również przewodników - wspomniane przeze mnie szlaki są słabo oznakowane, taka osoba może więc okazać się bardzo przydatna.

My musieliśmy niestety zadowolić się jedynie spacerem po parku, gdzie w 1829 roku grupa żołnierzy odkryła źródła prozdrowotnej wody. Podobno, jeśli ma się problemy z żołądkiem, nie ma nic lepszego niż woda z Bordżomi! 


   Widok na Park Wód Minerlanych


Dzień mijał bardzo szybko, a jak wiadomo, stopowanie w ciemnościach do łatwej sztuki nie należy. Po zasięgnięciu języka u kilku przechodniów, wizycie w centrum informacji turystycznej oraz bezskutecznych próbach zwrócenia uwagi kierowców na nasze osoby, musieliśmy przyjąć do wiadomości, że bezpośredni stop do Batumi z Bordżomi jest raczej niemożliwy. Zrezygnowani, przy pomocy taksówkarza znaleźliśmy marszurtkę do Khashuri, gdzie szczęśliwie nasza podróż nabrała tempa i mogliśmy ruszyć na podbicie Adżarii!

Kolejnym życzliwym  kierowcą okazał się być młody dyrektor od spraw technicznych w gruzińskiej telewizji. Przy dźwiękach muzyki elektronicznej mknęliśmy jak burza w stronę wybrzeża. Nie mięliśmy pojęcia, gdzie zatrzymać się w Batumi, a późna pora pogarszała tylko nasze szanse na znalezienie jakiejkolwiek kwatery. W ostateczności w grę wchodziła opcja "plaża", psująca się jednak pogoda nie wróżyła nic dobrego. Ciężka sprawa.


Aż tu nagle z inicjatywą wychodzi nasz życzliwy Pan Dyrektor: zawozi nas na zaufaną kwaterę, jak to często w Gruzji bywa, ukrytą w ciemnej uliczce i zupełnie nieoznakowaną, negocjuje o 10 lari mniejszą cenę, pomimo początkowej niechęci właścicielki i życzy miłego pobytu w Batumi. Samo centrum, klimatyzacja, ciepła woda, gruzińska telewizja, 15 lari. Tym razem więc: skrajne szczęście.


Batumi to dla mnie symbol nowoczesnej Gruzji. W miesiącach wakacyjnych staje się drugą stolicą tego kraju, tętniącą życiem i mającą wiele do zaoferowania dla swoich gości. Ten popularny kurort jeszcze przed dziesięciu laty wyglądał  jednak zupełnie inaczej. Czas, historia, gospodarka, a przede wszystkim polityka miały na niego ogromny wpływ, dzięki czemu odwiedzając Batumi, możemy podziwiać miks zakaukaskich i arabskich kultur, połączonych z duchem nowoczesności i postępu. 


Miasto zbudowane zostało w czasach carskich przez Rosjan, jednak przez szmat czasu, Batumi, jak z resztą cała Adżaria, znajdowało się pod panowaniem Imperium Osmańskiego. Ślady arabskiej kultury są widoczne po dziś dzień - ok. 30% batumskiej społeczności stanowią muzułmanie, szczególnie widoczni w tureckiej dzielnicy, gdzie uczęszczają do meczetu...



... i spotykają się w małych knajpkach na turecką herbatę, gry planszowe i swoje narodowe seriale telewizyjne:)


                                                                  Turecka dzielnica



                                                                 i turecka herbatka:)

Batumi to jednak przede wszystkim miasto portowe. Już na początku XX wieku uruchomiono rurociąg Baku-Batumi, transportujący sporą część światowego eksportu ropy naftowej. Rafinerię założył tu sam Ludwik Nobel, brat Alfreda, wynalazcy dynamitu. Jeżeli chcemy bardziej poczuć klimat tamtych czasów, warto odwiedzić najnowsze Muzeum Technologiczne Nobla. 

Przez ostatnie kilka lat Batumi przechodzi prawdziwą przemianę. Podupadłe w latach komunizmu budynki, oraz niemal dyktatorskie rządy prezydenta Adżarii Aslana Abashidze  (pro-rosyjski polityk stworzył tu sobie swoje mini-państwo, nie dbająć zupełnie o infrastrukturę miasta, pomimo ogromnych dochodów pochodzących z różnych, nie zawsze legalnych, interesów) bardzo nadszarpnęły wizerunek miasta. Dopiero prezydent Saakashvili wziął sprawy w swoje ręce i rozpoczął odbudowę Batumi, remontując zabytkowe części miasta i wznosząc nowoczesne zabudowania o ciekawej architekturze. 




Zegar, wskazujący oprócz czasu astronomiczne zależności.

W tle: wieża z gruzińskim alfabetem.

                                  Nowoczesne rozwiązania: wieżowiec z karuzelą.



                                         Marcin, magiczny kardigan i batumskie bulwary.

Batumi wywarło na nas bardzo pozytywne wrażenia. Gdyby nie pogoda, myślę, że zachwyt byłby znacznie większy - od chwili naszego przyjazdu nieustannie padało, jedyne dwie "suche" godziny spędziliśmy na plaży i... w kinie, na festiwalu filmowym "Biaf". 

Pomimo zaciętego zwiedzania w strugach deszczu, nie byliśmy niestety w stanie skorzystać  z wielu atrakcji miasta, takich jak: wizyta w największym  w Gruzji ogrodzie botanicznym, wycieczki rowerowe po batumskich bulwarach i ostatecznie... kąpiel w morzu! 
Ale Batumi nie ucieknie. Jeszcze tu wrócimy:)

Na poniedziałek rano zaplanowaliśmy powrót do Tbilisi, oczywiście autostopem. Sympatyczny, choć małomówny Pan zabrał nas ze sobą aż do samej stolicy, częstując po drodze kawą i naszym nowym kulinarnym gruzińskim odkryciem - chaszurskim słodkim chlebem, zwanym nazuki. 




Szybko (naszemu kierowcy zdarzały się takie osiągi jak 140 km/h w terenie zabudowanym)  i komfortowo dotarliśmy do "domu". Cała wyprawa była dla nas z pewnością mega interesującym doświadczeniem i lekcją w drodze. Jestem przekonana, że wybór innego  środka nie dostarczyłby nam tylu wrażeń  i  ciekawych wspomnień, więc oby nie był to koniec naszej autostopowej przygody:).

Na koniec polski akcent - piosenka Filipinek "Batumi":)




/J.