środa, 2 października 2013

Autostopem przez Adżarię: Bordżomi-Batumi (cz.2)




Po dotarciu na wylotówkę w okolicach Gori, rozpoczęliśmy drugi etap naszej autostopowej przygody. Stojąc na skraju drogi ze sfatygowaną kartką z napisem "Bordżomi" nie wiedzieliśmy jeszcze, w jak nie oczekiwany sposób potoczą się nasze losy, gdy skrajne szczęście przeplatać się będzie ze skrajnym pechem, a nawet.... wydarzy się jeden cud!




Autostop do Bordżomi udało nam się złapać w niespełna minutę. Pora była już dość późna, odległość do przebycia również spora, więc każda osoba, chętna do podwózki była na wagę złota. 
Trzej panowie, przez całą drogę kreowali się przed nami na żywe wzory gruzińskiej gościnności. Zarządzali wiele postojów, zapraszając nas za każdym razem, na kawę, lody, a nawet suprę,  z khanci pełnymi wina. 




Podczas rozmów łamaną ruszczyzną, namawiali nas usilnie na odwiedzenie Mesti, ich rodzinnego miasta, gdzie z radością nas przenocują, nakarmią i oprowadzą po okolicy. My - zachwyceni, choć coraz bardziej podejrzliwi. Jak pokazał rozwój zdarzeń, niebezpodstawnie. 

Gruzję i Gruzinów darzę ogromną sympatią. Ich przyjazne usposobienie do obcokrajowca, szczególnie Polaka, oraz wszechobecna policja sprawiają, że czujesz się na prawdę bezpiecznie. Nie należy jednak zapominać, że nie jest to kraina wiecznej szczęśliwości  i nawet  tutaj można trafić na osoby nieuczciwe, chcące wykorzystać chwile twojej nieuwagi i okraść Cię, tak jak okradli mnie. 

Do Bordżomi dotarliśmy już po północy, zajęliśmy się więc jedynie znalezieniem domu poznanego na Couchsufingu kolegi. Gieorgij,  przewodnik górski po parku narodowym Borjomi-Kharagauli, ugościł nas sziszą i resztkami wódki, której nie zdążył dopić czekając na nasze przybycie. Na w pół przytomni po całodziennych wrażeniach, pomimo nocnego chłodu, jeszcze długo rozmawialiśmy na werandzie z naszym nowym znajomym. Marcin, przygotowany pod względem zabranego ze sobą ubioru na dość wysokie temperatury, z pewnością zamarzłby dość szybko gdyby nie cud, który wydarzył się zaraz po przyjeździe do Bordżomi!
Po otwarciu mojego plecaka, znalazłam w nim męski sweter, który po dokonaniu dogłębnego researchu okazał się być... niczyj. Widać bilans w przyrodzie musi być zachowany. Strata 100 lari, 50 złotych i ładowarki do laptopa, w zamian : szary kardigan, ale za to jaki! Od momentu pojawienia się swetra w moim plecaku, towarzyszył nam dzielnie przez resztę wyprawy, chroniąc przed chłodem, deszczem i zawieruchą! Zastępował parasol, koc, stał się nowym elementem stylizacji Marcina i z pewnością jedną z najzabawniejszych pamiątek z Gruzji. Zapamiętany na zawsze jako magiczny kardigan!:)

Nazajutrz, czas na  zobaczenie miasta mieliśmy bardzo ograniczony. Mój post-kradzieżowy szok znacząco osłabiał tempo naszego zwiedzania, a jeszcze tego samego dnia musieliśmy dostać się do Batumi, niemal 300 km w trasie. 
Żałujemy bardzo, gdyż Bordżomi i tereny wokół to świetne miejsce na wypoczynek, szczególnie ten aktywny. Miasto, znany ośrodek uzdrowiskowy i producent słynnej w państwach byłego związku radzieckiego wody butelkowej ma niezwykle korzystne pod względem turystycznym położenie. Otoczone pasmem Małego Kaukazu, stanowi świetne miejsce do trekkingu (do wyboru aż 9 tras), a chociaż szczyty do zdobycia nie są już tak imponujące, na prawdę warto. Na terenie parku narodowego (jeden z największych w Europie!) możemy spędzić noc w górskiej chacie, a nawet wynająć konie. Park ma w swojej ofercie również przewodników - wspomniane przeze mnie szlaki są słabo oznakowane, taka osoba może więc okazać się bardzo przydatna.

My musieliśmy niestety zadowolić się jedynie spacerem po parku, gdzie w 1829 roku grupa żołnierzy odkryła źródła prozdrowotnej wody. Podobno, jeśli ma się problemy z żołądkiem, nie ma nic lepszego niż woda z Bordżomi! 


   Widok na Park Wód Minerlanych


Dzień mijał bardzo szybko, a jak wiadomo, stopowanie w ciemnościach do łatwej sztuki nie należy. Po zasięgnięciu języka u kilku przechodniów, wizycie w centrum informacji turystycznej oraz bezskutecznych próbach zwrócenia uwagi kierowców na nasze osoby, musieliśmy przyjąć do wiadomości, że bezpośredni stop do Batumi z Bordżomi jest raczej niemożliwy. Zrezygnowani, przy pomocy taksówkarza znaleźliśmy marszurtkę do Khashuri, gdzie szczęśliwie nasza podróż nabrała tempa i mogliśmy ruszyć na podbicie Adżarii!

Kolejnym życzliwym  kierowcą okazał się być młody dyrektor od spraw technicznych w gruzińskiej telewizji. Przy dźwiękach muzyki elektronicznej mknęliśmy jak burza w stronę wybrzeża. Nie mięliśmy pojęcia, gdzie zatrzymać się w Batumi, a późna pora pogarszała tylko nasze szanse na znalezienie jakiejkolwiek kwatery. W ostateczności w grę wchodziła opcja "plaża", psująca się jednak pogoda nie wróżyła nic dobrego. Ciężka sprawa.


Aż tu nagle z inicjatywą wychodzi nasz życzliwy Pan Dyrektor: zawozi nas na zaufaną kwaterę, jak to często w Gruzji bywa, ukrytą w ciemnej uliczce i zupełnie nieoznakowaną, negocjuje o 10 lari mniejszą cenę, pomimo początkowej niechęci właścicielki i życzy miłego pobytu w Batumi. Samo centrum, klimatyzacja, ciepła woda, gruzińska telewizja, 15 lari. Tym razem więc: skrajne szczęście.


Batumi to dla mnie symbol nowoczesnej Gruzji. W miesiącach wakacyjnych staje się drugą stolicą tego kraju, tętniącą życiem i mającą wiele do zaoferowania dla swoich gości. Ten popularny kurort jeszcze przed dziesięciu laty wyglądał  jednak zupełnie inaczej. Czas, historia, gospodarka, a przede wszystkim polityka miały na niego ogromny wpływ, dzięki czemu odwiedzając Batumi, możemy podziwiać miks zakaukaskich i arabskich kultur, połączonych z duchem nowoczesności i postępu. 


Miasto zbudowane zostało w czasach carskich przez Rosjan, jednak przez szmat czasu, Batumi, jak z resztą cała Adżaria, znajdowało się pod panowaniem Imperium Osmańskiego. Ślady arabskiej kultury są widoczne po dziś dzień - ok. 30% batumskiej społeczności stanowią muzułmanie, szczególnie widoczni w tureckiej dzielnicy, gdzie uczęszczają do meczetu...



... i spotykają się w małych knajpkach na turecką herbatę, gry planszowe i swoje narodowe seriale telewizyjne:)


                                                                  Turecka dzielnica



                                                                 i turecka herbatka:)

Batumi to jednak przede wszystkim miasto portowe. Już na początku XX wieku uruchomiono rurociąg Baku-Batumi, transportujący sporą część światowego eksportu ropy naftowej. Rafinerię założył tu sam Ludwik Nobel, brat Alfreda, wynalazcy dynamitu. Jeżeli chcemy bardziej poczuć klimat tamtych czasów, warto odwiedzić najnowsze Muzeum Technologiczne Nobla. 

Przez ostatnie kilka lat Batumi przechodzi prawdziwą przemianę. Podupadłe w latach komunizmu budynki, oraz niemal dyktatorskie rządy prezydenta Adżarii Aslana Abashidze  (pro-rosyjski polityk stworzył tu sobie swoje mini-państwo, nie dbająć zupełnie o infrastrukturę miasta, pomimo ogromnych dochodów pochodzących z różnych, nie zawsze legalnych, interesów) bardzo nadszarpnęły wizerunek miasta. Dopiero prezydent Saakashvili wziął sprawy w swoje ręce i rozpoczął odbudowę Batumi, remontując zabytkowe części miasta i wznosząc nowoczesne zabudowania o ciekawej architekturze. 




Zegar, wskazujący oprócz czasu astronomiczne zależności.

W tle: wieża z gruzińskim alfabetem.

                                  Nowoczesne rozwiązania: wieżowiec z karuzelą.



                                         Marcin, magiczny kardigan i batumskie bulwary.

Batumi wywarło na nas bardzo pozytywne wrażenia. Gdyby nie pogoda, myślę, że zachwyt byłby znacznie większy - od chwili naszego przyjazdu nieustannie padało, jedyne dwie "suche" godziny spędziliśmy na plaży i... w kinie, na festiwalu filmowym "Biaf". 

Pomimo zaciętego zwiedzania w strugach deszczu, nie byliśmy niestety w stanie skorzystać  z wielu atrakcji miasta, takich jak: wizyta w największym  w Gruzji ogrodzie botanicznym, wycieczki rowerowe po batumskich bulwarach i ostatecznie... kąpiel w morzu! 
Ale Batumi nie ucieknie. Jeszcze tu wrócimy:)

Na poniedziałek rano zaplanowaliśmy powrót do Tbilisi, oczywiście autostopem. Sympatyczny, choć małomówny Pan zabrał nas ze sobą aż do samej stolicy, częstując po drodze kawą i naszym nowym kulinarnym gruzińskim odkryciem - chaszurskim słodkim chlebem, zwanym nazuki. 




Szybko (naszemu kierowcy zdarzały się takie osiągi jak 140 km/h w terenie zabudowanym)  i komfortowo dotarliśmy do "domu". Cała wyprawa była dla nas z pewnością mega interesującym doświadczeniem i lekcją w drodze. Jestem przekonana, że wybór innego  środka nie dostarczyłby nam tylu wrażeń  i  ciekawych wspomnień, więc oby nie był to koniec naszej autostopowej przygody:).

Na koniec polski akcent - piosenka Filipinek "Batumi":)




/J.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz