Za nami dwa tygodnie w Gruzji. W planach jeszcze tyle miejsc, które chcemy zobaczyć, tradycji i kultur, których chcemy doświadczyć i oczywiście jedzenia, które trzeba jeszcze spróbować.
Jest jednak miejsce, stanowiące dla nas podczas tej wyprawy pewną bazę. Mogę je nawet odważnie nazwać... domem.
To oczywiście Tbilisi, miasto naszej pracy i relaksu, którego ciągle się uczymy i poznajemy nowe oblicza.
Na początek, kilka słów jak powstało:
Według legendy, w drugiej połowie piątego wieku, król Wachtang Gorgasali wybrał się na łowy w okolicach obecnego terytorium miasta. Podczas polowania, dostrzegł sokoła, który wraz ze swoją ofiarą, bażantem, zniknął gdzieś za horyzontem. Po długich poszukiwaniach król odnalazł dwa, martwe już ptaki, ugotowane na skutek wpadnięcia do gorącego źródła. Król zachwycony okolicą i przekonany o uzdrowiskowych właściwościach odkrytych wód, postanowił zbudować wokół nich miasto. Nazwał je na ich cześć Tbilisi ("tbili"w języku gruzińskim znaczy "ciepły").
Nawet dzisiaj, możemy skorzystać z "gorących" dóbr Tbilisi i w królewskich łaźniach wykąpać się, napić herbaty, a nawet wynająć masażystę;). Ze względu na pogodę, osobiście jeszcze nie testowaliśmy, ale podobno warto!
Nawet dzisiaj, możemy skorzystać z "gorących" dóbr Tbilisi i w królewskich łaźniach wykąpać się, napić herbaty, a nawet wynająć masażystę;). Ze względu na pogodę, osobiście jeszcze nie testowaliśmy, ale podobno warto!
Na koniec, abyście złapali trochę klimatu, zapraszam do wysłuchania pieśni o Tbilisi:
Ciąg dalszy nastąpi!:)
/J.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz